niedziela, 17 lutego 2013

WAKACYJNA OBJAZDÓWKA Z DZIEĆMI PO BAŁKANACH

          Wymarzone wakacje


Wyjazd → Czechy → Austria → Słowenia



       Wyjechaliśmy wcześnie rano i około południa przekroczyliśmy pierwszą granicę z Czechami w Chałupkach. Tam na stacji benzynowej kupiliśmy winiety i na wszelki wypadek dotankowaliśmy do pełna.
Potem "jedynką" jak po sznurku na Brno, Wiedeń w stronę Grazu. Większość podróżujących do Chorwacji przejeżdża przez Graz, trzymając się cały czas autostrady. My postanowiliśmy jechać trochę na skróty i mniej więcej na wysokości Ilz odbiliśmy prosto na południe. To był na prawdę dobry pomysł. Bardzo szybko dojechaliśmy do Słowenii, a przejechanie samej Słowenii zajęło nam niecałą godzinę. Dodatkowo ominęliśmy konieczność kupienia kolejnej winiety a na przejściu granicznym z Chorwacją, celnik po prostu ucieszył się na nasz widok. Chyba niezbyt często widuje tam jakieś samochody... Żadnych kolejek, żadnego czekania. Szybko, miło i sprawnie.


Chorwacja

Ponieważ nie było jeszcze zbyt późno i siły nas nie opuszczały postanowiliśmy nie szukać noclegu, tylko gnać dalej wgłąb Chorwacji. Dopiero późnym wieczorem na stacji benzynowej przy którymś zjeździe z autostrady postanowiliśmy trochę odpocząć. Namiot na trawniku, reszta w samochodzie - na parę godzin snu w zupełności wystarczy. Rano ruszyliśmy dalej.

Będąc w Chorwacji nie można nie zobaczyć Jezior Plitvickich. Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek widziałem.
Kilkanaście jezior z wodą tak krystalicznie czystą, że    wydaje się iluzją stworzoną w programie graficznym.
Wszystko jest tam niesamowite. Kolor wody, jej klarowność (widać dno na głębokości kilkunastu metrów), mnogość ryb. Widok naprawdę zapiera dech w piersiach.
Do tego dochodzą spektakularne wodospady rozsiane w różnych częściach tego parku.

Zwiedzając "Plitvička Jezera" poruszamy się po specjalnie przygotowanych trasach, ułożonych z drewnianych kładek, pod którymi swobodnie przepływa woda. Sam wstęp do parku jest płatny, ale warto wydać parę kun, żeby to wszystko zobaczyć.

Po naładowaniu baterii jedziemy dalej. Teraz naprawdę czujemy, że jesteśmy na wakacjach :-)
Na autostradzie A1 dojeżdżamy do niesamowitego miejsca. Tunel o długości 5759m! I tu podwójne zaskoczenie. Po pierwsze długość samego tunelu robi już wrażenie i jego fajne, kolorowe oświetlenie, po drugie...
... wjeżdżając jesteś w klimacie umiarkowanym a wyjeżdżasz w subtropikach.
Termometr z 25 stopni nagle zaczyna wskazywać prawie 40. Zmienia się nagle cały krajobraz. Zupełnie inna - bardziej uboga roślinność, góry porośnięte lasami zmieniają się w nagie szczyty wypalone słońcem. Jednak z każdym przejechanym kilometrem robi się co raz ładniej i egzotyczniej.

Wjeżdżając do miejscowości Mimice, w której mieliśmy się zatrzymać na dłużej piejemy wprost z zachwytu.

Z jednej strony piękne góry a z drugiej lazurowy Adriatyk. Pomiędzy nimi niewielkie malownicze miasteczko w którym zakochujemy się od pierwszego wejrzenia i pierwsza myśl, że chcemy tu zostać na zawsze.
Mimice polecam szczególnie osobom ceniącym sobie ciszę i spokój. Nie ma tu zbyt wielu turystów, hałaśliwych dyskotek czy klubów. Idealne miejsce dla rodzin z dziećmi oraz jako baza wypadowa na różnego rodzaju wyprawy po Chorwacji.
My zatrzymaliśmy się w Villi Larus. Z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu. Wynajęliśmy apartament na parterze 1A. Duże i przestronne mieszkanie z trzema sypialniami, dwoma łazienkami, aneksem kuchennym i ogromnym tarasem z którego rozciągał się widok na morze. Rano można było z niego obserwować pływające delfiny. Pod villą prywatny parking i bezpośrednie zejście na plażę. Do marketu i "zieleniaka" ok 50m. Do faceta robiącego najlepszą rakiję w okolicy (dom tuż za sklepem) - 55m ;-)

Plaża w Mimicach, jak większość w Chorwacji - kamienista. Na szczęście na tyle duża, ze zawsze bez problemu mogliśmy znaleźć sobie fajną miejscówkę. Na plaży był oczywiście natrysk ze słodką wodą i sporo miejsc do wyboru, zarówno zacienionych jak i nasłonecznionych. Woda w Adriatyku idealnie ciepła i niewiarygodnie słona. Większość plażowiczów nie używała żadnych butów do pływania (głównie tubylcy), chociaż chodzenie po nagrzanych chyba prawie do czerwoności kamykach może być mało komfortowe. Okazało się przy okazji, że moje dzieci chyba nie mają receptorów bólu pod stopami - nic im nie przeszkadzało... Każdego wieczora, tuż przed zachodem słońca na plaży zbierali się starsi mieszkańcy Mimic i tam kwitło życie towarzyskie miasta. 
Wspólne biesiady, gry i zabawy trwały do późnych godzin wieczornych.


Praktycznie przy każdm domu ludzie uprawiają figi oraz oliwki. Duże wrażenie też robią palmy daktylowe i gigantyczne agawy.

Jak już wspomniałem Mimice to świetna baza wypadowa. Tak też było w naszym przypadku. Pomysłów i kierunków może być wiele, ale zawsze trzeba pamiętać o jednym. Szczególnie jadąc z dziećmi, koniecznie trzeba zabierać ze sobą krem do opalania z dużym filtrem oraz duże ilości wody do picia. Stosując tą zasadę nigdy nie mieliśmy problemów z dzieciakami. Doskonale znosiły upały i w pełni mogły korzystać z atrakcji.

    Najbliższym miejscem od Mimic wartym odwiedzenia jest miejscowość oddalona o 12km - Omis ("Omiš").
Jest to niewielkie miasteczko częściowo otoczone górami. Jeśli jedziemy z dziewczynami, które kochają kramiki - to będziemy je mieli na jakiś czas z głowy ;-) Starsza córcia kupiła sobie tam sprzęt do nurkowania i to był strzał w dziesiątkę. Wody Adriatyku obfitują w różne rybki i jeżowce, a woda ma bardzo dużą przejrzystość. Ja osobiście polecam zajrzeć w Omisu na targ. Jest przy głównej ulicy, więc nie da się go przegapić. Można na nim kupić swojskie wyroby (sery, wędliny, napitki) oraz doskonałe świeżutkie owoce.
Obok targu jest kawiarnia w której serwują meeeega przepyszne lody.

58 kilometrów na północ od Mimic jest ciekawa i historyczna miejscowość Trogir. Miasto jest podzielone na dwie części, z czego pierwsza znajduje się na stałym lądzie, a druga na wyspie. Obie części miasta połączone są mostem.
Jak praktycznie wszystkie takie miejscowości w Chorwacji, również Trogir charakteryzuje zwarta zabudowa i wąskie uliczki. Zapewne ten styl budowania podyktowany był tym, że jeden dom rzuca cień na drugi nie dopuszczając promieni słonecznych do uliczek. Dzięki temu jest tam o wiele chłodniej niż na otwartych przestrzeniach.
Od strony morza koniecznie trzeba wybrać się na spacer deptakiem obsadzonym palmami w stronę twierdzy przy wejściu do portu.
Na starówce, praktycznie w każdej uliczce są restauracje, kawiarenki, pizzerie. Nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem takiej z najbardziej odpowiadającym nam menu.

Po za Jeziorami Plitvickimi, również obowiązkowym punktem zwiedzania Chorwacji jest Park Narodowy Krka.
Najbardziej niesamowite w nim jest to, że można się kąpać pod wodospadami!

Przygotowane są trasy do pieszego zwiedzania parku, oraz można wybrać się autokarem na najwyższy punkt mając możliwość oglądania całej panoramy (wszystko w cenie jednego biletu wstępu).
Dodatkową atrakcją jest możliwość wybrania się w rejs stateczkiem na wysepkę na środku jeziora. Na wyspie wśród pięknych ogrodów znajduje się klasztor franciszkanów, częściowo udostępniony do zwiedzania.


Kolejnym ciekawym miejscem na naszej trasie po Chorwacji była Makarska.
Około 27km od Mimic na południe. Niewielkie, ale niezwykle urokliwe miasteczko ze sporą przystanią jachtową, oraz niewielkim parkiem rozrywki dla dzieciaków i dorosłych. Będąc tam można zwiedzić zabytkowy ryneczek, na szczycie którego usytuowana jest cerkiew.

Jednym z największych centrów turystycznych Dalmacji jest Split. Jest to drugie co do wielkości miasto Chorwacji pod względem liczby mieszkańców. Planując wycieczkę do Splitu, trzeba przeznaczyć na nią cały dzień a i tak nie zdążymy wszystkiego zwiedzić. Na pewno trzeba zobaczyć pałac cesarza Dioklecjana z wieży którego można podziwiać panoramę miasta i port.


Ponieważ Split był pierwotnie osadą grecką a następnie rzymską widać jeszcze w ruinach świetność i ducha dawnych czasów. Przez wieki Split był w centrum zainteresowania różnych władców.  Upominali się o niego Węgrzy, Austriacy, Włosi, Słoweńcy, Serbowie no i oczywiście Chorwaci. Wielokulturowość tego miejsca stanowi jeden z największych magnesów dla rzeszy turystów odwiedzających Split.

Poruszając się po Chorwacji na pewno będziemy pozytywnie zaskoczeni stanem ich dróg, a autostrady są po prostu rewelacyjne. Kierowcy jeżdżą kulturalniej niż u nas a Policji prawie nie widać. W okresie w którym byliśmy, Chorwacja była trawiona ogromnymi pożarami, ale chyba nie wypada pisać, że to była tylko dodatkowa atrakcja podczas podróżowania.

Najpiękniejszym miastem Chorwacji a pewnie i całych Bałkanów jest Dubrownik. Żeby dojechać do niego, trzeba przejechać przez wąski przesmyk należący do Bośni i Hercegowiny - raptem ok. 10km. Jest oczywiście regularne przejście graniczne z celnikami, ale turyści odprawiani są bardzo szybko i bez problemów. Na tym odcinku mijamy tylko jedno miasteczko Neum. Jest to jedyne miasto przez które Bośnia i Hercegowina ma dostęp do morza.

Dubrownik - było to ostatnie miejsce, które odwiedziliśmy przed wyruszeniem do Czarnogóry. Samo jeżdżenie po mieście może przyprawić o zawrót głowy. Uliczki są wąskie i często jednokierunkowe. Znalezienie wolnego miejsca parkingowego graniczy z cudem, ale warto włożyć trochę wysiłku i nawet zatrzymać się dalej od centrum, żeby pięknymi uliczkami (składającymi się na przykład z samych schodów) dotrzeć do starego miasta.

Dubrownik to wspaniałe kościoły, potężne mury obronne i bastiony, kręte uliczki i muzea w dawnych pałacach.


Miasto może się poszczycić  gotyckimi klasztorami Franciszkanów i Dominikanów i studniami Onofria. Warto zwiedzić m.in. Stradun słynny deptak w Dubrowniku, który jest główną ulicą starego miasta i sam w sobie stanowi atrakcję turystyczną.
Mury obronne Dubrownika, które są jednym z najbardziej monumentalnych zabytków fortyfikacyjnych w Europie. Wielką fontannę Onorfio. Twierdzę Lovrjenac - imponującą, najwyższą wieżę Dubrownika. Całe miasto można obejść murami obronnymi. Widoki z nich są imponujące.


Czarnogóra

Zawsze chciałem tam pojechać. Wreszcie się udało! Drogi już nie są tak rewelacyjne jak w Chorwacji, ale tragedii nie ma. Właściwie po tym co przeżyłem swego czasu na Ukrainie - nigdzie nie ma tragedii ;-) Zdarzył się wprawdzie jeden kilkukilometrowy odcinek w remoncie czy bardziej w budowie, na którym nie było żadnej nawierzchni, ale to był nic nie znaczący epizod. Zaraz po przekroczeniu granicy postanowiliśmy dowiedzieć się czy obowiązują na terenie kraju jakieś opłaty drogowe. Dorwaliśmy panów policjantów, którzy "czesali" jakąś rozklekotaną ciężarówkę. Pan Władza łamaną angielszczyzną odparł: "In Montenegro everything is free!" To już wiedzieliśmy, że będzie nam tu dobrze :-) Tego dnia dojechaliśmy do miejscowości Kotor - niecałe 90 kilometrów od Dubrownika.
Miasto właściwie niczym szczególnym się nie wyróżnia od miejscowości, które odwiedzaliśmy w Chorwacji. Starówka otoczona jest grubym i wysokim murem warownym. Wewnątrz zabytkowe domy i cerkiew i oczywiście knajpki. Pomiędzy uliczkami trafiliśmy na bardzo ciekawy sklep ze starociami, w którym poza cepelią dominowały suweniry z ostatniej wojny. Przed murami miasta jest przystań jachtowa. I tu dość duże zaskoczenie. Stały tam zacumowane ekskluzywne jednostki pod banderami z całego świata. Były nawet duże jachty z USA. 



Wzdłuż murów ciągnął się targ. Można na nim kupić przede wszystkim świeże owoce morza, ale również bardzo mocno wędzone wędliny.

Tego dnia nocowaliśmy na campingu nad samym brzegiem Zatoki Kotorskiej.
Następnego dnia mieliśmy zaplanowany przejazd do mostu na Tarze, po drodze odwiedzając Żabliak i najwyższy masyw górski Durmitor.




Bardzo ciekawa i malownicza trasa z mnóstwem stromych podjazdów i serpentyn. Przejazd przez Durmitor nie wymaga specjalnych umiejętności czy terenowego samochodu. Adrenaliny jednak nie brakuje, szczególnie w sytuacjach jak trzeba się z kimś minąć. Są takie miejsca, że żeby było to możliwe składaliśmy lusterka i maksymalnie przytulaliśmy samochód do skały. Osoba jadąca z naprzeciwka musiała jechać na krawędzi przepaści.
Ciekawostką były krowy pasące się na tak stromych zboczach, że trudno byłyby człowiekowi się tam wdrapać.
 Most na rzece Tara. Jedno z najciekawszych miejsc w Czarnogórze. Wybudowany przed II Wojną Światową - 365m długości i 172m wysokości! (dla porównania, wieżowiec 10 piętrowy ma ok. 30m wysokości). W 1978 roku kręcono na nim film pt. "Komandosi z Navarony".

Tuż przy samym moście znajduje się duży kamping. Właścicielem jest niejaki "Drago". Bardzo miły, gościnny facet. Drago zatrudnia również byłych żołnierzy serbskich, którzy prowadzą tam rafting. Zgodnie twierdzą, że tylko u nich nie było wypadku śmiertelnego przy spływie Tarą... Wynajmujemy u nich domki i zostajemy na noc. Wieczorem Drago zaprasza nas do siebie. Co wieczór zbierają się u niego flisacy i przy dźwiękach gusli śpiewają stare patriotyczne pieśni serbskie. Półmrok, ich "zakazane gęby" oraz niewiarygodnie głośne i mocne głosy sprawiają takie wrażenie, że ciarki przebiegają po plecach - istna knajpa morderców. W rzeczywistości są dla nas bardzo mili, kulturalni i gościnni. Żonki wolały jednak zostać pozamykane w domkach i z drżeniem czekały na nasz powrót.
Rano Drago rozczulił mnie do reszty. Zanim wstaliśmy naszykował nam śniadanie (nie ma tego w cenie kempingu) i podał przepyszną, bardzo mocną kawę parzoną w tygielku. Do tego naszykował malutkie pięknie zdobione porcelanowe filiżanki. Co za gość!

Serbia

Całą Serbię przejeżdżamy niemal nie zatrzymując się. Cały czas trzymamy się głównej trasy. Jadąc przez Belgrad trzeba mieć oczy dookoła głowy. Jeżdżą jak Warszawiacy ;-) - tylko bardziej agresywnie. Po kilku godzinach zawijamy do miejscowości Palić niedaleko węgierskiej granicy.
Zatrzymujemy się w Villi Jelena. Jeśli będziecie w pobliżu polecam zawitać tam na jeden dzień. W Paliću jest niewiarygodny park. Przy samym wejściu do parku jest doskonała restauracja. Można tam zjeść dużo, smacznie i tanio. Ciekawostką jest przeszklona kuchnia, w której możemy obserwować jak kucharze przygotowują posiłki. Widocznie nie mają nic do ukrycia. Wystrój doskonale komponuje się z otoczeniem. Jest dużo zieleni, po środku oczko wodne z rybami.

Park jest olbrzymi i pięknie utrzymany. Pełno tu klombów z różnymi kwiatami, ciekawych budynków i chyba... - opuszczonych hoteli. No właśnie. To najdziwniejsze w tym wszystkim. W parku ani żywego ducha. Hotele pozamykane na głucho, ale wszystko utrzymane w stanie najwyższej gotowości. Nie znam historii tego miasta, ale albo chcą przywrócić dawny blask i trochę przeinwestowali, albo spodziewają się prawdziwego najazdu turystów. Jeden fragment parku jest ogrodzony i jest wywieszona informacja o budowie ZOO. W tym roku się tam wybieram ponownie. Sprawdzę o co w tym wszystkim chodzi.

Węgry

Polak - Węgier dwa bratanki... Faktycznie coś w tym jest. Wjeżdżając od Serbii pan celnik przywitał nas promiennym uśmiechem i naszym "Dzień Dobry!". Bardzo nas tym miło zaskoczył. Po wykupieniu winiety ruszyliśmy autostradą w stronę Budapesztu. Szczerze odradzam przekraczanie dozwolonej prędkości, bo praktycznie co kilkanaście kilometrów stali policjanci z radarami. Przeważnie ustawiali się na mostach przebiegających nad autostradą i z już z daleka namierzali piratów. Droga była doskonałej jakości - jak na Chorwacji. Bardzo szybko dojechaliśmy do Budapesztu i prawie w samym centrum bez problemu znaleźliśmy miejsca parkingowe.

Budapeszt jest imponującym miastem. Imponuje pod każdym względem. Architektura, rozmach, klimat, wielobarwność i wielokulturowość. Czego bym nie napisał, zawsze to będzie jedynie upośledzoną namiastką  opisu jego wielkości. Zdecydowanie lepiej napisać tylko, że każdy choć raz w życiu musi tam pojechać i z otworzoną z wrażenia buzią zobaczyć to na własne oczy.
Poza historycznymi akcentami polskimi w mieście są też nieco bardziej współczesne - jak na przykład ryksze zrobione z naszych "maluchów.

Po zaledwie paru godzinach musimy opuścić Budapeszt. Niestety czas nas już goni. Dalej wybieramy się do jednego z największych centrów win i winnic. Jedziemy do Egeru. Już kilkanaście kilometrów przed Egerem wszędzie dookoła są winnice ciągnące się po horyzont.
Eger jest niewielką miejscowością, w której poza winem można się raczyć kąpielami w basenach termalnych. My jednak przyjechaliśmy zdecydowanie po to pierwsze ;-) Zatrzymujemy się na obrzeżach miasta. Na campingu Tulipan wynajmujemy domki i idziemy do centrum winnego.
Po drodze mijamy uliczkę, na której po jednej i po drugiej stronie znajdują się wykute w skałach piwnice z winem. Mieliśmy okazję zwiedzić jedną z takich piwnic. Piwnica przypomina raczej jaskinię z kilkoma korytarzami i komorami. Na sklepieniu widać pojedyncze nacieki tworzące tam od wieków niewielkie stalaktyty. W komorach poustawiane drewniane beczki i regały z butelkami, w których wino dojrzewa.

Ulica prowadzi do czegoś w rodzaju ronda, wokół którego usytuowane są winiarnie i knajpki. Na początku ronda ustawiona jest tablica informacyjna ,na której wymienione są nazwy najlepszych winiarni i podana jest ocena w skali od 1 do 3 "gwiazdek".
Szybko się okazuje, że większość winiarzy i kelnerów mówi po polsku! Menu jest np. po węgiersku, angielsku i po polsku! Po prostu szok. Idziemy do jednej z knajpek. Połowa klientów to Polacy. Zamawiamy tradycyjne dania węgierskie, ja gulasz z kociołka i już wiem za co tak lubimy Węgrów i Węgry.
 Potem szybki rekonesans przy tablicy informacyjnej, które winiarnie warto odwiedzić i gnamy degustować. Po odwidzeniu kilku i skosztowaniu ich wyrobów trudno się zdecydować, gdzie ostatecznie zrobić zakupy. W każdej kolejnej smakuje coraz bardziej ;-) Ostatecznie przekładamy decyzję zakupu na następny dzień.
Przed południem udajemy się w kilka miejsc i kupujemy suweniry na specjalne okazje - które ostatecznie specjalnych okazji nie doczekały i drobne prezenty dla rodziny i znajomych.
Wracamy przez Słowację. Im bliżej domu, tym większe przeświadczenie, że te trzy tygodnie to stanowczo za krótko. Perspektywa szarej rzeczywistości jest przygnębiająca i przerażająca. Dobrze, że chociaż można zrobić sobie bloga i przy okazji trochę powspominać i przejrzeć parę giga zdjęć :-)
Największymi bohaterami tej wyprawy były moje dzieci, które bardzo dzielnie znosiły trudy podróży i wszędzie potrafiły się odnaleźć. Okazuje się, że nie tylko plac rozrywki czy plac zabaw może być atrakcją dla dziecka. Przyroda, historia czy kultura pokazana w ciekawy sposób może być równie interesująca i inspirująca. Najlepszym dowodem jest ciągle powracające pytanie kiedy i gdzie jedziemy na wakacje.

P.S. Super mega podziękowania dla moich dzieciaków Mai i Leny (wtedy 5 i 4 latka), żoneczki Monisi, szwagra Pawła z żoną Anią i ich cudownych cór Ewelinki i Paulinki.
No i jeszcze medal dla autka, które komfortowo i bezpiecznie nas zawiozło i przywiozło...